Moja myśliwska historia zaczęła się inaczej niż u większości kolegów, którzy odziedziczyli pasję łowiecką po ojcach lub dziadkach, czy też mieli wujków bądź znajomych, wprowadzających w arkana tej sztuki. Ja zaś wyczytałem to wszystko w książkach. Najpierw długo polowałem tylko w marzeniach, do których natchnienie czerpałem z książek takich znakomitości jak Meissner, Ejsmond, Kopczyński, Steliński. To oni nauczyli mnie łowiectwa. To z książek oraz z dawnego dobrego „Łowca Polskiego” czerpałem wzorce zachowań, to one ugruntowały moje hierarchie wartości. Moje pojmowanie przyrody jest może przez to trochę wyidealizowane, zbyt romantyczne jak na nasze zwariowane czasy, ale nie żałuję tego.
Na wstępie słów kilka o moim pierwszym, nieudanym podejściu z roku 1976. Znałem wtedy dyrektora Tulskiej Fabryki Broni (→ Тульский оружейный завод - ТОЗ) i mogłem mieć piękną broń najwyższej klasy. W fabryce czekał przygotowany specjalnie dla mnie bok MC, bok ze wspaniałym, ręcznym grawerunkiem, ze srebrną baskilą i pozłacanym spustem, bok wart tysiące dolarów...
Musiałem mieć tylko zezwolenie na zakup broni, czyli musiałem zostać członkiem koła łowieckiego. Mój ojciec znał jednego z założycieli Koła, a zatem kontakt miałem ułatwiony, napisałem płomienne podanie i... i nic... nawet odpowiedzi...
Staż w Kole rozpocząłem (dzięki wspomnianemu znajomemu ojca i przede wszystkim dzięki poświęceniu ojca, który dla mnie zapisał się do koła) w roku 1978 od rykowiska i to moje pierwsze rykowisko wspominam z zachwytem lecz również z nostalgią. Z zachwytem, bo wszystko wokół działo się wtedy po raz pierwszy, a młodzieńcze emocje są najsilniejsze, a z nostalgią, bo czasy były inne i las był inny.
Na rykowisko wychodziło się o czwartej po południu, a i to na zrębach żerowały już łanie, a i byk się już czasem odezwał. Jelenie bytowały na wysokim lesie, a nie w młodnikach, jak dzisiaj. Zwierz nie był ciągle płoszony, nie było ścieżek rowerowych wiodących przez ostoje, a gdy już ktoś jechał czy szedł przez las, to bez wygłupów i wrzasków. Ba, nawet grzybiarze potrafili się czasem zachować.
Las bez asfaltowych ścieżek i bez wrzaskliwych tłumów - to był mój las.
Wyjście na rykowisko było czymś uroczystym i tajemniczym, celebrowanym z powagą i w skupieniu, jak w świątyni. Bo natura jest najwspanialszą świątynią. I jak każda, nie wymaga uczestniczenia w obrządku, jeżeli nie jesteśmy na to duchowo gotowi, ale wymaga uszanowania miejsca i nastroju, wymaga harmonii stylu bycia i zachowania.
I właśnie tej harmonii mi dziś brakuje.
Kiedyś, dawno temu, napisałem na mojej stronie tak: puszcze i bory, pola i wody już dziś nie takie, zmienił się styl i tempo życia, przewartościowały priorytety. Coś, co pozostało, to darowane nam przez naturę emocje i wzruszenia - główne powody moich ucieczek od cywilizacji. Schronieniem są z jednej strony ciche, odludne uroczyska, z drugiej zaś, stare zadrukowane stronice książek.
I właśnie tych cichych, odludnych uroczysk mi dziś brakuje.
Zacząłem polować w roku 1979. Zacząłem od kaczek, a ponieważ na studiach strzelałem sportowo trap i krąg, nieoczekiwanie zostałem królem polowania. Byłem dumny jak paw. W kolejną niedzielę też byłem w czołówce i byłem coraz bardziej dumny, ale w następną... Pamiętam dokładnie staw Księżok i moją nieprzerwaną serię 21 pudeł do kaczek. Na jednym stawie! Tak oto natura leczy pychę.
Piszę o tym również dlatego, by pokazać ile wtedy mieliśmy kaczek (tegoż dnia jeszcze kilka sztuk na Księżoku strzeliłem). Widok setek ptaków nad głowami na zawsze pozostanie w pamięci.
I jeszcze jedno - wiosenne kaczory. Nie wnikając w wątpliwe uzasadnienia zakazu wiosennych polowań na ptactwo, każdy kto doznał tych uroczych emocji, zrozumie mój żal za rajem utraconym.
A dzisiaj?
Na wielu stawach nie ma już sitowia, więc nie ma i kaczek, wody są użytkowane gospodarczo, a nad jednym z najlepszych (niebo tam bywało czarne od kaczek) wybudowano wątpliwej reputacji ośrodek wypoczynkowy.
I właśnie tych setek kaczek nad głowami i tego pojedynczego wiosennego kaczorka mi dziś brakuje.
A potem, jesienią były kuropatwy, bażanty i zające. Nie polowałem na nie tak dużo jak na kaczki, a największy urok miały dla mnie kury. Po pierwsze, łowy te są najpiękniej opisane w literaturze, czyli mojej łowieckiej kolebce, a po drugie, niesamowite są emocje wywoływane samym startem tych ptaków, śledzeniem ich późniejszego zapadania i długim wydeptywaniem, by się znowu podniosły. A gdy miałem już wyżła, który do łowów na kuropatwy wniósł zupełnie nowe emocje i przeżycia, to niestety kuropatw zaczęło być u nas coraz mniej.
Dzisiaj jedynie bażant jest tak liczny jak dawniej. Kuropatwy i zające niestety giną z polskich łowisk. Niszczy je chemia na polach, niszczą je nadmierne stany drapieżników skrzydlatych, których nie wolno ograniczyć oraz lisów, których populacja rośnie gwałtownie przez głupawy pomysł ze szczepieniami z samolotów.
A mi właśnie tych kur wydeptanych dziś brakuje.
Wracając do wiosny wspomnę polowania na piżmaki, jako moje ulubione. Milczy o tym nasza staropolska literatura łowiecka, bo piżmaków drzewiej u nas nie było. Co prawda teraz, z roku na rok jest ich wyraźnie mniej, ale ciągle jeszcze są...
Te polowania zaczynają się w okresie gdy inne łowy są jeszcze niedostępne. Nasi wielcy przodkowie żyli wtedy nadzieją na udane toki głuszców i cietrzewi, natomiast nam, nie mającym już tego szczęścia, muszą wystarczyć piżmaki, ostatnie wiosenne emocje przed koziołkami. Ja wiem, że skala przeżyć jest nieporównywalna, ale...
... ale i w tym polowaniu jest coś niepowtarzalnego, coś naprawdę uroczego. Przede wszystkim jest to polowanie bardzo nastrojowe i beztroskie. Nie zrywamy się w środku nocy, a wychodzimy w teren rankiem i spacerujemy wolnym krokiem. Myśli błądzą wśród marzeń wszelakich, a nasz błogi nastrój pogłębia głos skowronka i nawoływanie czajek. Taki stan emocjonalnego wyluzowania nie zdarza się na innych łowach. Jednak i tutaj widok zwierza wyzwala zastrzyk adrenaliny, i tutaj mamy przed-strzałowe herc-klekoty, i tutaj emocje sięgają czasem zenitu.
Jeszcze niedawno mieliśmy ostatnią wiosenną namiastkę prastarych łowów. Były to godowe ciągi słonek, niezapomniane misterium wiosennej przyrody, odbywające się w uroczystej ciszy zasypiającego lasu. Niestety przez indolencję urzędników, zostaliśmy od roku 2004 pozbawieni tych pięknych przeżyć myśliwskich, głęboko związanych z polską tradycją łowiecką. Zakaz tych polowań nie ma nic wspólnego z jakimkolwiek przymusem ze strony Unii, a tym bardziej z ochroną przyrody. W naszych łowiskach strzelało się rocznie po kilka słonek i to wcale nie dlatego, że było ich mało. Po prostu niewielu jest już wśród nas koneserów, przedkładających czar własnych wzruszeń nad strzeleckie emocje. Tak niewielu...
I właśnie takich szeroko pojętych wiosennych wzruszeń mi dziś brakuje.
Dla nemrodów, podobnie jak ja rozżalonych, mam tylko jedną radę: wybrać się na wiosenne polowanie za wschodnią granicę. Tam, poza najwspanialszym królem kniei głuszcem, zaszczycić nas może i zawadiacki książę cietrzew, i tajemnicza księżna słonka.
Darz Bór!
Andrzej Otrębski