Autor: Andrzej Otrębski. Publikacja - "Sezon" - Maj 2015.
Powoli podnoszę szklaneczkę do ust.
Szklaneczkę, choć jak się wkrótce okaże, nie jest to szkło właściwe. Jednak u nas w Polsce szklaneczka jest niemalże tradycją, a ponieważ w ojczyźnie „wody życia” nie jest to uważane za jakieś wielkie faux pas i ponieważ ja lubię naszą tradycję, to podnoszę szklaneczkę.
W środku piękny złotawy kolor i ten aromat... Klękajcie narody!
Najpierw wszystkie moje zmysły ogarnia unoszący się znad szklaneczki delikatny bukiet zapachowy, choć przyznam się, że zaraz po wyjęciu korka (naturalnego oczywiście, bo jakże by inaczej), nie wytrzymałem i powąchałem wprost z butelki. Jednak zapach znad szklaneczki jest pełniejszy, intensywniejszy. To oczywiste i choć robię to już tyle lat, to zawsze po odkorkowaniu, czekam na to pierwsze wrażenie.
A potem? Potem jest pierwszy łyk.
Trunek powoli rozpływa się po języku, po podniebieniu i dalej, aż dochodzi do przełyku i cudownie rozgrzewając, pozostawia po sobie moc wrażeń. A na każdym z tych etapów jego smak jest inny, na każdym inne zostawia on wrażenie. To jednak nie wszystko. Rozkoszując się bogactwem doznań, czekam spokojnie, nie spiesząc się z kolejnym łykiem. Bo chwilę po przełknięciu zanikają powoli poszczególne odcienie smakowe. Jedne szybciej, inne wolniej, a jeszcze inne pozostają na długo. Czasem, gdy zanikną te najbardziej intensywne, wyczuwam nowe, których wcześniej nie zauważyłem. I to dopiero składa się na pełnię odczuć smakowych. W ich różnorodności i harmonii odnajduję źródła mojego zachwytu „wodą życia”.
Zapraszam więc wszystkich na wyprawę w krainę whisky.
Zapraszam zarówno tych, którym znane są opisane przeze mnie rozkosze smakowe, jak i tych, którzy chcieliby spróbować. Zapraszam i tych pokaranych przez los ludzi, którzy mają niemiłe doświadczenia z whisky lub ulegli obiegowym o niej opiniom. Często bowiem słyszymy określenia „jagodzianka na kościach” czy też „nalewka na szczurach”. Jak wiadomo smak i wygląd obu wymienionych wyżej specjałów jest precyzyjnie określony, a ludzie tak się o nich wypowiadający, doskonale wiedzą, o czym mówią, prawda? Zawsze wtedy, kojarzą mi się wybełkotane przez pijaczków spod śmietników zdania typu „rząd jest głupi”. Niezależnie od tego, czy faktycznie jest głupi, bo tak przecież bywa, to forma wypowiedzi jaka jest, każdy widzi.
Whisky nie każdemu musi smakować. Naprawdę, nie ma takiego obowiązku! Proszę też, broń Boże, nie myśleć, że ja, niżej podpisany, nie pijam innych alkoholi, w tym czystych wódek. Owszem pijam. I lubię to uczucie rozluźnienia, jakie następuje po 3-4 kieliszkach. Zdecydowanie mniej lubię „następny dzień” po tak zwanym przedawkowaniu, ale może lepiej wrócę na szlak whisky. Tak będzie bezpieczniej, bo jeszcze podpadnę pod jakąś głupawą ustawę...
Najpierw słówko wprowadzenia w świat whisky.
W tym miejscu zajmę się tylko whisky z grupy Single Malt (whisky słodową), tradycyjnie produkowaną wyłącznie w Szkocji. Pominę, podobno całkiem udane, produkty Japończyków, bo ich nie próbowałem.
Pominę także podobne trunki irlandzkie, amerykańskie i kanadyjskie zwane whiskey, bo mimo, że niektóre z nich są wysokiej klasy, to nie dorównują one szkockiej czołówce. Jeżeli jednak ktoś lubi whiskey lub burbony albo cokolwiek innego, to cóż... „gusty nie podlegają dyskusji”.
Wyjaśnię też, że tak popularne i znane szkockie gatunki jak Johnnie Walker (Jasiu Wędrowniczek), Ballantine's, Smuggler, Chivas Regal, Dimple, Grant's, Teacher's, Black & White, J&B, White Horse, Passport, Vat 69 i wiele podobnych, to whisky mieszane czyli kupażowane (ang. blended).
Ich spożywanie nie daje opisanego przeze mnie na wstępie bogactwa wrażeń smakowych, trudno się też w nich doszukać pięknego aromatu.
Mają one jednak inną zaletę - są tanie. Każdy, kto próbował tylko tej klasy whisky, może spróbować sięgnąć o półkę wyżej. Tym, którym te popularne gatunki smakują, gwarantuję sukces w przeżywaniu prawdziwej przygody z Single Malt. Warunkiem powodzenia jest jednak przestrzeganie zasad, o których wkrótce napiszę. Namawiam również i tych nie gustujących w popularnym Jaśku, czy jemu podobnych. Może bowiem być tak, że przekona ich dopiero pełnia smaku najbardziej zacnego trunku.
Wracam więc na podwórko Single Malt.
Cóż to takiego jest, ta „woda życia”? To trunek znany już od VII wieku, a nazwa pochodzi z języka Gallów (uisge beatha), co odpowiada łacińskiemu aqua vitae.
Pomijając zawiłości teorii, dla naszych potrzeb wystarczy definicja, że „Single” oznacza produkcję whisky w jednej destylarni, w całości z jednego rodzaju słodu, a „Malt” pochodzi od nazwy słodu jęczmiennego (malted barley). Są wprawdzie różne odmiany tej whisky i różne odstępstwa od tej definicji, ale zainteresowanych odsyłam do internetu, zalecając jednak daleko idącą ostrożność. Niestety większość pseudo-fachowców nie ma pojęcia o tym, o czym pisze. Może więc poprzestańmy na walorach smakowych, nie zagłębiając się nadmiernie w teorię.
Oto proces produkcji w telegraficznym skrócie i dużym uproszczeniu.
Po suszeniu jęczmienia nad dymem torfowym i sporządzeniu zacieru, następuje jego fermentacja, a potem dwukrotna destylacja, po czym młody alkohol jest wstępnie rozcieńczany i rozlewany do dębowych beczek. Najczęściej są to beczki, w których wcześniej leżakowany był burbon, sherry, rum, porto, madera lub whisky. Każdy z tych trunków nasącza beczkę swym aromatem, smakiem i kolorem, a ona potem oddaje te walory do dojrzewającej whisky.
Leżakowanie whisky Single Malt trwa od kilku do kilkunastu lat, lecz spotyka się także trunki kilkudziesięcioletnie. Im starszy trunek, tym droższy, ale niekoniecznie lepszy. Znawcy twierdzą, że każdy gatunek, ba, każda beczka, ma swój optymalny wiek, powyżej którego whisky już nie będzie lepsza. Jednak rynek ma swoje prawa, klienci płacą za bardzo stare trunki, więc Szkoci je robią i wszyscy są zadowoleni.
I ostatni z tematów ogólnych - z czego pić i jak pić whisky.
Jak wspomniałem, u nas istnieje tradycja picia whisky ze szklaneczek. Ja zacząłem tak swą przygodę z tym trunkiem, bo nie wiedziałem, że można inaczej. Tymczasem najbardziej klasycznym szkłem jest odpowiednio wyprofilowany kielich w kształcie tulipana. Taki najlepiej zbiera bukiet aromatu znad whisky. Jednak gdy ktoś ma tylko szklaneczki, to używając ich, żadnej gafy nie popełni.
Nie będę tu wspominał o dolewaniu do whisky coli czy innych rozcieńczaczy. Jeżeli ktoś lubi... Tylko po co wtedy kupować whisky Single Malt? To tak, jakbyśmy do przewożenia siana używali mercedesa klasy S... Ze znacznie tańszymi trunkami kupażowanymi efekt smakowy będzie dokładnie taki sam, a wstyd mniejszy.
Żadnej whisky nigdy nie schładzamy. Pijemy ją w temperaturze pokojowej, jednak bez zalecanego dla koniaków ogrzewania kieliszka dłonią.
Do whisky nigdy też nie dodajemy lodu. Każde obniżenie temperatury upośledza działanie kubków smakowych, a tym samym uniemożliwia pełne odczucia smakowe.
Lód czy cola w Single Malt to jawne lekceważenie wysiłku szkockich gorzelników i pracy kiperów odpowiedzialnych za produkcję trunków wybitnych.
No i pora już chyba najwyższa na pierwsze próby, ale wcześniej trzeba jeszcze wiedzieć od jakich gatunków zacząć. Ja właśnie siadam do szklaneczki, więc napiszę o tym w następnym odcinku.
Andrzej Otrębski - 2015
Wszelkie elementy serwisu (teksty, zdjęcia, filmy, grafika) podlegają przepisom ustawy z 4.02.1994. o prawie autorskim i prawach pokrewnych.
Kopiowanie i rozpowszechnianie ich w jakiejkolwiek formie bez pisemnej zgody jest zabronione.